[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Piraci nie zabijajÄ… porwanych?
- Pytasz, czy majÄ… kodeks honorowy? Nie, nie majÄ….
Sword rzucił mi mój plecak i ruszył do hangaru. Podał mi końcówkę gumowego węża.
- Jesteś duży i rozumny chłopiec - powiedział. - Wiesz, gdzie to włożyć. Tam jest
pompa.
Musiałem przepompować paliwo z prowizorycznego zbiornika do baku samolotu
Sworda. Pilot sprawdził stan przyrządów, spakował nas, zabrał mapy i kompas z szafki w
rogu. Potem wyszedł na dwór i zapalił cygaro. Stał na trawie na tle nieba jeszcze zamglonego
o poranku. Jego koszula i szerokie spodnie powiewały na wietrze, gdy nachylony nad
zapalniczką, ze skupioną twarzą osłoniętą rondem kapelusza wypuszczał wielkie kłęby
cuchnÄ…cego dymu.
- Koniec - zameldowałem po kwadransie.
- Wsiadaj - rozkazał Sword.
Zapięliśmy pasy i pilot uruchomił silniki. Wystartowaliśmy w podobnym stylu jak
poprzedniego dnia.
- Nie powinniśmy zawiadomić władz? - w ostatniej chwili naszły mnie wątpliwości.
- O czym? Milioner wypłynął swoim jachtem w rejs, nie zabierając mnie na pokład? -
naigrywał się Sword. - Każdy popatrzy na ciebie jak na naprzykrzającą się muchę.
Wzięliśmy kurs na południowy zachód. Sword podobnie jak wczoraj leciał na
wysokości tysiąca metrów. Gdy zbliżaliśmy się do granicy Haiti, obniżył lot.
- Boisz się radarów armii haitańskiej? - pytałem.
- Czegoś takiego nie ma. Radar w tych okolicach mogą mieć piraci lub Coast Guard.
Lepiej, żeby nikt nie wiedział, co wyczyniamy.
Lecieliśmy dolinami pomiędzy pokrytymi soczystą zielenią górami. Południowe stoki
czasami przypominały kamieniste pustynie. To były miejsca, gdzie niegdyś były plantacje
kawy. Rozpadające się domy z czarnymi dziurami okien, fatalne, kręte drogi, wraki spalonych
samochodów znaczyły te ponure miejsca. Za chwilę nadlatywaliśmy nad rzekę, nad którą
unosiła się chmara kolorowych ptaków; spienione górskie potoki działały na wyobraznię
obietnicą chłodu.
Sword pilotował niewzruszony tymi cudami natury, zerkając na żyrokompas i mapy.
- Przygotuj broń - rozkazał po godzinie lotu.
Posłusznie obejrzałem karabiny. Oba były naoliwione, bez śladu rdzy. Włożyłem do
nich dziesięcionabojowe magazynki i przeładowałem. Do kieszeni koszuli włożyłem kolejne
dwa magazynki, a do plecaka pudełko z dodatkowymi nabojami. Równo rozdzieliłem nasz
majątek do plecaków.
- Teraz uważaj! - w pewnym momencie krzyknął Sword.
Nagle nadlecieliśmy od wschodu nad zatokę, a potem nad opustoszałą fortecę. Sword
wzniósł się wysoko w niebo.
- I co widziałeś? - zapytał.
- Nic, pusto.
- Gringo - pogardliwie mruknął Sword. - W jednej z jaskiń po wschodniej stronie
widziałem dziób jakiejś pomalowanej na szaro jednostki - spokojnie relacjonował. -
Wystarczyło obrócić głowę! Na ścieżce widziałem świeże, jeszcze wilgotne, ślady
czterokołowego pojazdu terenowego. Mieści się tam kierowca i 250 kilogramów ładunku.
Ktoś wyjechał tym z wody, bo miał mokre opony. Po trzecie, zero ptaków w fortecy.
Normalnie ptactwo opanowałoby taki, najwyższy w okolicy, punkt, ale nie wtedy, gdy są tam
ludzie. Teraz rzuć okiem w tamtym kierunku!
Przytknąłem lornetkę do oczu i w dole ujrzałem w oddali jacht wyglądający jak
 Patriote .
- Tak, Raider wiezie łup do kryjówki.
- Nie bierzesz pod uwagę, że może chcieli sami dobrać się do skarbu?
- Nie są aż tak głupi.
Sword ostro przechylił maszynę na prawe skrzydło i zawróciliśmy w stronę brzegu. Po
kilku minutach krążenia dojrzeliśmy w lesie odpowiednio długą polanę. Sword przeleciał nad
nią trzy razy, aż wylądował.
- Nie będziesz się bał go tu zostawić? - wymownie klepnąłem w stery maszyny.
- Nie, wygląda jak samolot przemytników, nikt tego nie ruszy.
Wysiedliśmy, obróciliśmy samolot tak, by był gotowy do startu. Założyliśmy plecaki i
karabiny na plecy. Do pasów przypięliśmy pochwy z maczetami i kierując się wskazaniami
kompasu ruszyliśmy w kierunku twierdzy.
Było gorąco, duszno i wilgotno. Dżungla parowała i paliła zarazem. Rozpiąłem
koszulę prawie do pasa i zawinąłem rękawy. Sword obejrzał się i przyjrzał mi się krytycznie.
- To nie plaża w Miami, że możesz chwalić się muskulaturą - skrytykował mnie. -
Zapnij się i odwiń rękawy.
- Czemu?
- Bo w powietrzu, na ziemi, w wodzie, na każdej gałązce i na każdym liściu czai się
tysiąc bakterii, insektów, których nazw nie potrafiłbym nawet powtórzyć. Każda z nich od
wieków przystosowana jest do wnikania do ciała zwierzyny. Spocony człowiek to idealna
ofiara, bo nawet nie poczuje, jak przez wilgotne pory włazi mu pod skórę jakiś robal. Koszula
ciÄ™ ochroni. I nie zdejmuj chusty!
- Biały materiał będzie doskonałym celem dla snajpera.
- Choćbyś nawet szukał, to najbliższego snajpera znajdziesz na Kubie w
amerykańskiej bazie Guantanamo. Tutaj ludzie wyznają inną filozofię strzelania. Po drugie,
stań i zobacz, jaką barwę ma ta twoja śnieżnobiała chusta.
Zatrzymałem się i zerwałem nakrycie głowy. Było brunatnozielone, zaledwie po kilku
minutach w dżungli.
- Zlady nieproszonych gości i twój wielkomiejski pot - wyjaśnił mi Sword.
Szliśmy wycinając ścieżki albo korzystając z gotowych, zwierzęcych. Przez dwie
godziny przeszliśmy może dwa kilometry.
- Uważaj! - idący przodem Sword zatrzymał mnie, podnosząc dłoń. - Zerknij w górę!
Podniosłem wzrok, nad nami była kilkusetmetrowej wysokości skalna ściana.
- Chcesz tam wchodzić? - zdziwiłem się.
- Nie jestem taki głupi. Jeżeli pozwoliliby nam wejść, to tylko dla zgrywy zabicia nas
na samej górze.
- Więc co dalej?
- Szukamy wejścia, musi jakieś być. Ostatecznie przejdziemy na drugą stronę zatoki i
nocą zejdziemy po skałach do wód zatoki.
Skradaliśmy się przez las. Przygarbieni, rozglądając się na boki, ostrożnie stawialiśmy
kroki, by nie nadepnąć na coś, co mogłoby nas ukąsić. Gałęzie odsuwaliśmy lufami
karabinów. W końcu dotarliśmy do krawędzi, a kilkanaście metrów pod nami były wody
zatoki. Na wyciągnięcie ręki mieliśmy skałę, na której stała forteca. Położyliśmy się w
krzakach. Teraz i ja dostrzegłem ślady życia w zatoce. W wejściu do blokhauzu na wyspie
widziałem kabel prowadzący do anteny zamaskowanej na ścianie budowli. Po wschodniej
stronie zatoki były trzy jaskinie zalane wodą. W pierwszej, od strony wejścia do zatoki,
faktycznie widziałem dziób szarej łodzi. Zaraz jednak zapanowało większe ożywienie w
krzakach na brzegu, gdy do zatoki wpłynął  Patriote . Przy sterze stał Raider. Pewnie, jakby
doskonale znał te wody, opłynął wyspę i zatrzymał jacht przy północnej ścianie; zaledwie
cztery metry przed sobą mieliśmy topy masztów  Patriote . Z tej odległości doskonale
widzieliśmy Raidera i pokład łajby.
Miała ponad dwadzieścia metrów długości i pięciometrowy bukszpryt. Dwa maszty
wyrastały z dwóch nadbudówek przedzielonych małym śródokręciem. Rufowa zejściówka
prowadziła do pomieszczeń gospodarczych: maszynowni, kambuza, magazynów. Z kambuza
przechodziło się do kajut załogi. Najpierw był salon, do którego wchodziło się z drugiej
nadbudówki, potem po obu burtach były po dwie dwuosobowe kajuty, a część dziobową
zajmowała kajuta kapitańska z szerokim małżeńskim łożem i własną łazienką. W sumie
załoga mogła liczyć nawet szesnaście osób, jeśli rozłożyłoby się kanapy w salonie i
rozwiesiło hamaki w kambuzie i magazynie. Na pokładzie koło sterowe umieszczono za
bezanmasztem, na pokładzie rufowym.
Raider spokojnie wsiadł do pontonu holowanego za rufą, odcumował go i odpłynął na
plażę.
- Kusi cię? - zapytał Sword wskazując wanty wzdłuż grotmasztu.
Kuter był na tyle duży i mocny, że przewidziano nawet niewielkie bocianie gniazdo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl