[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ksiądz ruszył dalej. Brat Archangiasz wzniecał
w nim czasem dziwne skrupuły: wulgarny,
rubaszny wydawał mu się prawdziwym mężem
Bożym, wolnym od ziemskich pęt, bez reszty odd-
anym woli nieba, sługą pokornym, szorstkim,
tępiącym grzech plugawymi słowy. Rozpacz ogar-
niała księdza, że nie potrafi wyzwolić się bardziej
z więzów swego ciała, że nie jest brzydki, niech-
lujny, że nie cuchnie robactwem i świętych. Jeśli
mnich wzbudził w nim gorętszy sprzeciw słowem
nazbyt rubasznym albo grubiańską porywczością,
oskarżał się o nadmierną drażliwość i wrodzoną
dumę, jakby to były rzeczywiście występki. Czyż
nie powinien być głuchy i ślepy na wszelkie
słabości tego świata? I tym razem uśmiechnął się
smutno, pomyślawszy, że o mało nie zirytowały
go nauki zakonnika. Jest to pycha myślał
53/163
która usiłuje mnie zgubić, nakazując mi gardzić
prostaczkami. Ale wbrew sobie czuł teraz ulgę,
że jest sam, że idzie drobnym krokiem, czytając
brewiarz, i że nie słyszy szorstkiego głosu, który
mącił jego dumania o przeczystej miłości.
ROZDZIAA VI
Droga wiła się między skalnymi usypiskami,
którym chłopi wydarli to tu, to tam po parę
metrów kredowej ziemi, gdzie rozkrzewiły się
stare drzewka oliwne. Pod stopami księdza piach
w głębokich koleinach skrzypiał leciutko jak śnieg.
Czasem, gdy gorętszy podmuch owiał mu twarz,
ksiądz podnosił oczy znad książki, wypatrując,
skąd nadeszła owa pieszczota; ale wzrok jego
błądził, gubił się nie dostrzegając nic ani na roz-
palonym horyzoncie, ani wśród ułożonych zygza-
kiem chałup owej wsi dyszącej namiętnością,
wyschłej, omdlałej w słońcu, rozwalonej niby ko-
bieta gorejąca, a bezpłodna. Zsuwał kapelusz na
czoło, by ustrzec się przed ciepłymi podmuchami,
podejmował znów spokojnie lekturę, a sutanna
wznosiła za nim delikatną smugę leciutkiego pyłu,
który kłębił się tuż nad ziemią.
Dzień dobry, księże proboszczu pozdrow-
ił go nadchodząc jakiś chłop.
Szczęk łopat biegnący od pól wyrywał go
także z nabożnej zadumy. Odwracał głowę:
dostrzegał pośród winnic wysokich, żylastych
55/163
starców, którzy mu się kłaniali. Artaudowie cud-
zołożyli, jak powiedział brat Archangiasz, ze swoi-
mi gruntami w biały dzień. Spotniałe czoła ukazy-
wały się zza krzaków, dyszące piersi prostowały
się wolno szedł pośród żarliwego trudu zapład-
niania, a spokój nieświadomości odmierzał mu
krok. Ciała jego nie owiewał niespokojny żar
miłosnych zmagań, jakimi tętnił ów olśniewający
poranek.
Aobuz, a pódziesz! Chcesz wszystkich
pożreć! zabrzmiał czyjś wesoły głos uciszając
rozszczekanego psa.
Ksiądz Mouret podniósł głowę.
Ach, to ty, Fortunacie rzekł podchodząc
do zagrana, gdzie pracował młody wieśniak.
Chciałem właśnie z tobą pomówić.
Fortunat był rówieśnikiem księdza. Ten rosły
chłopak o hardej twarzy miał już zgrubiałe ręce.
Karczował skrawek kamienistego wrzosowiska.
W związku z czym, proszę księdza pro-
boszcza? spytał.
W związku z tym, co zaszło między tobą a
Rozalką odpowiedział ksiądz.
Fortunat roześmiał się. Wydało mu się pewnie
dziwne, że ksiądz zajmuje się taką sprawą.
56/163
A niech ją tam, sama tego chciała. Prze-
ciem jej nie zmuszał... Co gorsza, stary Bam-
bousse nie chce mi jej dać! Ksiądz widział, że jego
pies próbował mnie przed chwilą ugryzć. Stary
szczuje go na mnie.
Ksiądz miał już coś odpowiedzieć, kiedy stary
Artaud, zwany Brichet, którego nie spostrzegł w
pierwszej chwili, wynurzył się spod cienistego
krzaka, gdzie wraz z żoną jadł śniadanie. Był to
starzec niski, zasuszony, pokorny.
Widać nakłamano księdzu wykrzyknął.
Chłopak jest gotów żenić się z Rozalką... Młodzi
chodzili ze sobą... Nikt tutaj nie zawinił. Iluż to
postąpiło jak oni i żyło potem szczęśliwie. Sprawa
nie od nas zależy. Trzeba porozmawiać z Bam-
bousse em. To on gardzi każdym, bo ma
pieniÄ…dze.
Tak, jesteśmy za biedni westchnęła mat-
ka Brichet wysoka, płaksiwa kobieta,
wychynąwszy również zza krzaka. Mamy tylko
ten kawałek pola; to pewna, że diabeł tu sieje
kamienie, to i chleb nie obradza. Nie wyżylibyśmy
nijak, gdyby nie ksiÄ…dz proboszcz.
Matka Brichet była jedyną dewotką we wsi.
Przyjąwszy komunię świętą szwendała się zawsze
wokół plebanii: Teuse zostawiała jej z każdego
57/163
wypieku ze dwa bochenki chleba. Niekiedy
dostawała od Dorotki królika albo kurę.
Nie ustaje to zgorszenie podjÄ…Å‚ ksiÄ…dz.
Trzeba, żeby się pożenili jak najprędzej.
Ale choćby i zaraz, jeśli tamci się zgodzą
zapewniła stara niepokojąc się mocno o wspom-
niane podarki. Prawda, mój mężu, że my, do-
brzy chrześcijanie, nie będziemy sprzeciwiać się
księdzu.
Fortunat zaśmiał się szyderczo.
Jestem gotów oświadczył. Rozalka
też... Widziałem się z nią wczoraj podle młyna...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]