[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kilku chwil prawdziwie się zestarzał, że poczuł brzemię czasu, że, być może, po raz pierwszy
w życiu pomyślał o śmierci niechybnej. Wszyscy siedzący za stołem mniej lub bardziej wyraznie
zdawali sobie sprawę, że milczenie Oyermaha oznacza koniec epoki, a może nawet koniec świata.
W ciszy zupełnej znów rozległ się jakiś daleki głos, może aktualna kobieta Kohoutka znów
rozpoczęła swój lament, może rzeka nagle przyśpieszyła swój bieg, może wiatr poruszył konarami
rosnących za starą rzeznią lip, buków i dębów. Oyermah bez słowa wychylił kielich i usiadł.
Jak skończą się urodziny pomyślał Kohoutek odprowadzę starego do domu i powiem mu
o wszystkim. Może on coś doradzi. Jak nie on, to nikt.
Dalej było cicho, dalej nikt się nie odzywał. Ktoś napełnił sobie kieliszek, ktoś westchnął
głęboko. Zaskrzypiało czyjeś krzesło, wiatr coraz gwałtowniej przetaczał się nad dachem.
Ktoś jest w ogrodzie powiedziała nagle Oma i w ciszy zupełnej jej starczy, lichy głos
zabrzmiał głoś no i złowieszczo.
Ktoś chodzi po ogrodzie powtórzyła Oma.
VIII
Kohoutek odnosi nieodparte wrażenie, iż zawód weterynarza wybrano dlań na długo przed
jego narodzinami. Odkąd pamięta (a niekiedy Kohoutkowi wydaje się, że pamięta pomalowane
szarą olejną farbą ściany izby porodowej, w której wyjęto go z brzucha jego matki), zawsze mówiło
się o nim, iż gdy dorośnie, będzie weterynarzem.
Tak, mój mały Kohoutku, gdy dorośniesz, zostaniesz adeptem sztuk weterynaryjnych
mówił do Kohoutka jego ojciec. To dobre i szlachetne zajęcie, będziesz ratował zwierzęta
i będziesz pomagał ludziom. Będziesz dobrze zarabiał. Ale pamiętaj ojciec Kohoutka unosił
ostrzegawczo palec w górę że czeka cię nadludzki wysiłek w nieludzkich warunkach.
Była to jedna z najczęściej wypowiadanych i przekazywanych z pokolenia na pokolenie fraz
w rodzinie Kohoutków. Być może pradziadek, mistrz masarski Emilian Kohoutek, nie nadużywał
tej frazy, ale znał ją z całą pewnością. Natomiast jego syn, Pan Naczelnik, dziadek Kohoutka, frazę
tę nie tylko znał, ale i wyciągał z niej wszelkie realne konsekwencje.
Dziadek Kohoutka tak często zmuszał ojca Kohoutka do nadludzkiego wysiłku
w nieludzkich warunkach, iż z czasem wyrobił w nim przekonanie, wedle którego jakikolwiek inny
wysiłek niż nadludzki w nieludzkich warunkach nie ma sensu. W związku z tym wszelkie prace,
które wszczynał ojciec Kohoutka, zawierały w sobie element graniczącej z utratą człowieczeństwa
potworności.
Gdy stary Kohoutek rozpoczynał, na przykład, malowanie domu, wiadomo było, iż nie
spocznie, póki nie skończy. Wkładał na głowę papierową czapkę i tak ukoronowany wstępował na
drabinę malarską. Rozpoczynała się wielka harówka. Rozpoczynał się wielki obrządek
nadludzkiego wysiłku w nieludzkich warunkach. Stary Kohoutek niczym Mojżesz z góry Synaj
przez szereg dni nie schodził z drabiny malarskiej. Malował nieustannie, jego ruchy były nieludzko
szybkie i sprawne. Posiłki spożywał, nie opuszczając wysokości, na które wstąpił. Czynił to
nadzwyczaj niechętnie, z wielkimi oporami ulegając wielokrotnym namowom i błaganiom matki.
W końcu odkładał berło pędzla, zdejmował koronę, i godził się na przyjście służebnicy. Ona szła
ostrożnie, drobnymi, pełnymi czci krokami. Niosła przed sobą tacę. Gdy docierała w bezpośrednie
pobliże pokrytego pancerzem farby emulsyjnej majestatu, jej ramiona unosiły się w górę. Zjedz
coś, zjedz coś, Dudusiu szeptała. Ojciec Kohoutka jadł pośpiesznie, samym niedbałym sposobem
jedzenia dając do zrozumienia, iż jest przeciwko jedzeniu. Jadł też zawsze w absolutnym milczeniu,
nigdy nie odezwał się do matki, nie mówiąc o obdarzeniu jej jakimkolwiek kulinarnym
komplementem czy słowem podzięki. Jego jedzenie na szczycie drabiny malarskiej było bowiem
także wymierzone przeciwko matce, która szykując jadło, przynosząc je i nieskończonymi
błaganiami nakłaniając go do jedzenia, uczłowieczała jego nadludzki wysiłek w nieludzkich
warunkach, ergo czyniła go wysiłkiem częściowym, pozornym, a nawet nonsensownym. Mały
Kohoutek z przerażeniem patrzył, jak ciało jego ojca zarasta z wolna wapienną łuską. Z całej duszy
pragnął być taki jak jego ojciec, pragnął nadludzko pracować w nieludzkich warunkach, ale
przeczuwał, że nie sprosta. Z całego serca pragnął być weterynarzem, ale przeczuwał, że nigdy nie
będzie takim weterynarzem jak doktor Oyermah. Wiedział, że nigdy nie zdoła przeistoczyć się
w prawdziwego z krwi i kości weterynarza.
Oyermah często odwiedzał Kohoutków. Była to epoka, kiedy stajnię i oborę wypełniał
ciemny niczym butwiejące drewno zapach żywych zwierząt. Dotknięty wszelkimi narowami koń
Jonathan rżał w kącie i mlaskał wargami. Słychać było głębokie oddechy dwóch ulubionych krów
Omy, Mary i Elizabeth. Wieprz Douglas chrząkał znacząco. Indyk Beltsville zrywał się do lotu, kot
Humphrey ze zręcznością kaskadera przechadzał się po pokrytym papą dachu, nad wszystkim zaś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]