[ Pobierz całość w formacie PDF ]
głową, wyiskrzone jak czasem u nas, na Ziemi, w zimowe noce. Patrzyłem na nie z lubością,
jak na dawnych, dobrych znajomych, wyszukiwałem znane od dziecinnych lat konstelacje i
pytałem się ich w myśli, co tam słychać na tym rodzinnym moim globie, leżącym teraz przede
mną jak żużel na płomiennej łunie.
Naraz spostrzegłem, że gwiazdy ćmią mi się w oczach. Przetarłem powieki sądząc, że łzy
dawnym wywołane wspomnieniem wzrok mi zasłoniły, ale to nie pomogło: gwiazdy coraz
słabiej były widoczne. I Piotr to zauważył. Byliśmy zaniepokojeni, nie umiejąc sobie zdać
sprawy z tego zjawiska. Tymczasem gwiazdy przygasały ciągle, a nawet zorza w stronie,
gdzie słońce zaszło na Ziemię, stawała się coraz mniej wyrazną i jakby zamazaną. W kilkana-
ście minut ogarnęła nas noc absolutna, bezgwiezdna, tylko w południowej stronie nieba znać
było jeszcze lekki obrzask czerwonawy. Równocześnie uczuliśmy silny ciąg wiatru, rzecz w
tej okolicy dla nas nową. Przejęci zdumieniem i trwogą nie śmieliśmy się ruszyć z miejsca.
Nareszcie zaćmienie się skończyło i słońce wyjrzało zza kręgu Ziemi. Domyśleliśmy się
tego raczej po powracającym dniu, gdyż mimo jasności ani słońca, ani okolicy nie mogliśmy
dojrzeć. Wszystko tonęło w gęstym, mlecznobiałym tumanie mgły.
Teraz dopiero zrozumieliśmy wszystko. W Kraju Biegunowym nie tworzą się chmury i
deszcz nie pada tylko dlatego, że powietrze wciąż jest równomiernie ogrzane, brak więc po-
budki, aby się z niego para wodna wydzielała.
Tak bywa w zwykłych warunkach, podczas zaćmienia jednakże nastąpiło nagłe oziębie-
nie, wskutek czego powstał wiatr, a para wodna w chłodniejszym powietrzu w mgłę się skro-
pliła.
To naturalne wyjaśnienie nieoczekiwanego zjawiska uspokoiło nas znacznie, ale położe-
nie nasze było tymczasem bardzo przykre. Dotkliwy chłód nas przejmował, a w tej ćmie nie-
podobna było odnalezć drogi na dolinę, gdzie stał namiot. Nadto trapiła mnie myśl o Marcie.
Nie było jednak rady, trzeba było siąść i czekać, aż się rozjaśni.
Jakoż, istotnie, wkrótce mgła się zaczęła podnosić. W niespełna pół godziny odkrył się
widok na dolinę; już tylko szczyty wyższych gór tonęły w chmurze, gęstniejącej z każdą
chwilą. Było widoczne, że spadnie deszcz, nie tracąc więc czasu, zaczęliśmy się spuszczać z
pagórka. Nimeśmy jednak zeszli z niego do połowy, błysło nad nami - a prawie równocześnie
z głuchym echem grzmotu lunął na nas istny potop. W parę sekund byliśmy przemoczeni do
nitki. Przez strugi lejącej się z niebios wody nic nie można było widzieć; błyskawice i
grzmoty nie ustawały ani na chwilę.
Trwało to ze dwie godziny, przez które, przeziębli i zmokli, tuliliśmy się wraz z psami
pod jakimś wystającym cyplem skalnym, który nam zresztą słabą tylko był ochroną. Gdy tyl-
ko deszcz ustal, powstaliśmy natychmiast, aby się puścić w dalszą drogę z powrotem, ale za-
ledwie wyjrzeliśmy zza owego cypla, stanęliśmy, przerażeni widokiem, jaki się przed nami
roztaczał.
Na miejscu zielonej kotliny leżało u naszych stóp szeroko rozlane jezioro.
Pierwszą myślą moją było: co się dzieje z Martą i dzieckiem? Miejsce, gdzie stał namiot,
musiało być teraz zatopione. Puściłem się pędem ku jezioru, nie zważając na krzyki Piotra,
który mnie chciał zatrzymać. Dopadłszy do wody poszedłem dalej w bród. Zrazu nie było
głęboko, ale wkrótce miałem już wodę po pas. Zawahałem się chwilę, niepewny, czy brnąć
32
dalej, czy się wrócić, a tymczasem Piotr, skoczywszy za mną do wody, chwycił mnie za rękę i
zmusił do powrotu na brzeg.
Położenie moje było okropne. Straszliwy niepokój o los Marty aż potem kroplistym po-
krył mi czoło, a musiałem przyznać słuszność Piotrowi, że brodząc przez zalew, narażam tyl-
ko życie, a jej w niczym pomóc nie mogę.
- Jeśli Marta zawczasu powódz spostrzegła - mówił - i schroniła się na pagórek, pomoc
nasza jest jej na razie niepotrzebna, dość będzie czasu odszukać ją, gdy woda opadnie. A jeśli
nie zdążyła uciec, także nic jej nie pomożemy.
Mówił to spokojnie, nawet z jakimś okrucieństwem, które mnie dreszczem przejmowało.
Popatrzyłem mu w oczy i zdawało mi się, żem w nich wyczytał okropną, zawistną myśl:
,,Raczej niech zginie, niżby kiedykolwiek miała być twoją...
- Pójdę im na pomoc mimo wszystko! - zawołałem.
- Idz - odpowiedział i usiadł spokojnie na brzegu. Chciałem iść rzeczywiście, ale łatwiej
to było powiedzieć, niż wykonać. A zresztą - dokąd miałem iść? - na środek tego jeziora?
szukać ich pod wodą?
Usiadłem na brzegu obok Piotra, zły i zrozpaczony, i począłem uporczywie wpatrywać
się w wodę. Po powierzchni jej pływały tu i ówdzie oderwane gałązki mchów, zresztą równa
była i gładka; żaden powiew wiatru jej nie marszczył. Myślałem był właśnie, jak w tak krót-
kim czasie tyle wody mogło się zlać z atmosfery i ile godzin upłynie, nim to morze zdąży
wyschnąć i my będziemy mogli odnalezć trupy naszej towarzyszki i dziecięcia (jużem był
bowiem nie wątpił, że poginęli), gdy naraz spostrzegłem, że gałązki mchów płyną wszystkie
dość szybko w jedną stronę. Widocznie niósł je prąd, co było znakiem, że woda znalazła so-
bie gdzieś ujście z kotliny. To spostrzeżenie ucieszyło mnie niezmiernie, gdyż pozwalało się
spodziewać, że na opadnięcie wody nie przyjdzie nam czekać zbyt długo. Aby się więc
upewnić, czy się nie mylę w przypuszczeniu, puściłem się brzegiem w tę stronę, w którą wo-
da zdawała się płynąć.
Uszedłszy parę kilometrów natrafiłem na rodzaj zatoki, którą przebyłem w bród. Za nią
byłem już pewny istnienia odpływu: na powierzchni znać było wynioślejsze miejsca, wyła-
niające się z toni na kształt płaskich zielonych wysepek.
Wszystko to razem stanowiło widok niesłychanie piękny i ciekawy, zwłaszcza że w gład-
kiej szybie wody wśród zielonych wysp odbijały się czoła nadbrzeżnych łysych gór, już zno-
wu słońcem różowo oświetlonych. Wówczas jednak niewiele zważałem na krajobraz, zajęty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]