[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W głuszy słychać tylko było trzask płonącego domu i stłumiony, daleki poryk wulkanu.
Lud się już nie odzywał. Zrozumiał snadz to, co i ja czułem w owej chwili, że odjazd mój
jest bezwzględną koniecznością losu, której się daremnie opierać.
- Może powrócę do was jeszcze kiedy. %7łyjcie tymczasem w zgodzie i po ludzku - bąk-
nąłem wiedząc, że kłamię im i sobie.
- Nie wrócisz! - odezwała się milcząca dotąd Ada. A potem, zwracając się twarzą do
obecnych, dodała podniesionym głosem:
- Stary Człowiek was opuszcza!
Było coś strasznego w tym krzyku, który dreszczem przejął wszystkich zgromadzonych.
- Tak być musi! - rzekłem głucho.
W godzinę pózniej znajdowałem się już we wozie, dążąc wraz z Adą i trzema jej bratan-
kami ku północy...
*
Czwarty dzień księżycowy jesteśmy już w drodze. Słońce, wszedłszy dziś z rana, nie po-
szło już słupem w górę, ale zatoczywszy się na nieboskłonie, czołga się niemal po nim, ru-
miane, wzniesione zaledwie parę stopni nad siną linię gór na południowym wschodzie. Znak
to, że się zbliżamy do celu podróży. Na północy rośnie przede mną górskie pasmo; rozróż-
niam już gołym okiem najwyższe, wieczyście słońcem oświetlone szczyty i wąwóz wśród
nich, stanowiący bramę biegunowej kotliny.
Tak mi serce bije...
Dzień dzisiejszy nie będzie miał końca, bo w chwili kiedy słońce zajść by powinno na tej
półkuli, staniemy już na biegunie, w kraju wiecznego świtu, gdzie o każdej godzinie jest rów-
nocześnie wschód, zachód, południe i północ dla różnych południków, których węzeł ma się
tam pod stopami.
I wtedy - zobaczę Ziemię!
*
W Kraju Biegunowym.
Po czterech księżycowych dobach podróży, właśnie w godzinie, kiedy słońce w okoli-
cach Ciepłych Stawów miało zachodzić, nadeszła wielka chwila: przedarliśmy się przez wą-
wóz w paśmie gór, stanowiącym graniczny mur biegunowej kotliny.
Z tak ogromnym wzruszeniem wstępowałem w ten kraj, mając oczy utkwione w stronę
nieba, gdzie mi się niebawem miała ukazać Ziemia - a gdvm ją nagle w szczelinie skał zoba-
czył, tak byłem do głębi przejęty tym widokiem, że nie zważałem zrazu na to, co czynią moi
96
towarzysze. Dopiero po chwili, podniósłszy się z kolan (bo na kolanach ją witałem, tę ojczy-
znę moją daleką, i z rękami wyciągniętymi tak, jak je dziecko wyciąga ku matce), spojrzałem
na moją drużynę. Jan, syn jego najstarszy, i dwaj jego bracia, którzy tu przyszli ze mną, stali
dokoła mnie z odkrytymi głowami, skamieniali, z świętą grozą na twarzach, poglądając osłu-
piałym wzrokiem na półkrąg Ziemi. Ada stała na przedzie i miała ręce wyciągnięte ku
Gwiezdzie Pustyni.
Sporo czasu upłynęło, nim wreszcie zwróciła się do swoich zadumanych towarzyszy:
- Stamtąd o n przybył - rzekła przytłumionym głosem, jakby nie chcąc, abym ja słyszał - i
tam powróci, gdy czas nadejdzie. Upadnijcie na twarz.
I oni na twarz upadli przed widokiem Ziemi, po której deptali ich ojcowie...
Powstawszy, nie śmieli się zbliżyć do mnie, a gdy ja, wreszcie ochłonąwszy, zawołałem
ich i począłem im jeszcze wzruszeniem przerywanym głosem tłumaczyć zjawisko, które mieli
przed sobą, stali dokoła mych kolan zalęknieni, grozą przejęci Jakby niepewni, czyli w naj-
bliższej chwili nie uniosę się nad ich głowy i nie poszybuję bladym powietrzem, hen, ku tej
świetlistej gwiezdzie!
Ach! gdybym to mógł uczynić!... I wtedy, gdym do nich mówił - nie rozumiany - zajęła
mnie nagle ta myśl tak, że bezwiednie prawie zamilkłem, zapatrzony na Ziemię, czując tylko,
że tym ludziom dokoła siebie nie mam nic zgoła do powiedzenia.
I oni milczeli dość długo, aż wreszcie, skupiwszy się nieco poza mną, zaczęli trącać się
łokciami i szeptać:
- Patrz, patrz, o n przybył stamtąd! - mówił jeden do drugiego, wskazując snadz na Zie-
mię.
- Wtedy, gdy tu jeszcze nikogo nie było...
- Tak... On tu przywiódł driada Piotra i jego żonę, Martę...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]