[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nadleśnictwa zrobiło si ciszej i jeszcze ciemniej
Czerwone i czarne 247
i bardziej g sto, słońce już tylko poblaskiem
skrzyło za g stą ścianą czarnych sosen, a nad
ścieżk wyfrun ły, z obejść nadleśnictwa, jego
stodół i drewutni i strychu, nietoperze.
Latały nisko i obficie, najzupełniej bez głosu,
i jak trudno było nie zgubić oczyma wzorów
i poszukiwań ich lotu! Latały nisko i niepłochli-
wie nad nim, były pewnie dziećmi i prawnuka-
mi nietoperzy, które wylatywały na nocny łów
wtedy, gdy było w zwyczaju wieczorne spacero-
wanie po tej pogrążającej si w tajemnicy mroku
ścieżce, na której wiązały si przednocne ro-
manse, lub na której rozchodzono si , krzycząc
i obrzucając oskarżeniami, podczas gdy małe
dzieci już spały, a starsze bawiły si najlepiej
w półciemności dymnej i wielorakiej, a jego oj-
ciec siedział na ławce na podwórzu paląc papie-
rosa, sztywny, suchy i milczący i pogodny, na po-
zór tak pogodny, w śmiertelnym zaprzyjaznieniu
z tym pełnym nocnego dymu a bezbrzeżnie
smutnym powietrzem.
l
Szedł coraz wolniej i coraz bardziej mi kko
w mi kkim piasku i elastycznej pokrywającej
ścieżk ściółce, jakby coś go czekało, i nawet po-
czuł uderzenie serca mocniejsze i napływ wycze-
kującej śliny do gardła, gdy wdał si w ciemniej-
szy przesmyk wysokiego lasu tuż przed dojściem
248 Perseidy
do nadleśnictwa. Zwrócił oczy w bok i one tam
stały, nieruchome jak krzaki ale g stsze od mro-
ku, najzupełniej zastygłe w ciepłym ruchu, trzy
czy cztery, bał si obracać głową, by je zliczyć, by
ich nie przepłoszyć. Zwierz ta bez barwy otej po-
rze, ze szkliście maślanymi, wpatrzonymi w nie-
go oczami, z welwetowymi pyskami podniesiony-
mi ku niemu, jakby mokry nos na ich końcu,
podobny do grzybiego kapelusza, był radarem,
z różkami, sierścią, oddechem, z miriadą muszek
stanowiących samo powietrze wokół ich pysków
i oczu, z miliardem wszy wżerających si w skór ,
z robakami i jajami robaków w trzewiach, żer dla
mniejszych, same łowne, bojące si dzikiego psa
i wilka, toczone bólem liszajów i chorób, a prze-
cież, widział to, tak, pi kne, dla jego czucia tak
pi kne, że nic nie jest pi kne w porównaniu,
pi kne do wzruszenia, do serca, które biło mu te-
raz w uszach. Tylko dlatego, że je zobaczył.
Postąpił w zwolnieniu o krok za wiele, i sarny
poderwały si wszystkie na raz, ta pierwsza mo-
że o skrawek sekundy wcześniej od innych,
i mech zat tnił pod ich solidnym ci żarem, bia-
łe plamy zadów w podskakujący zygzak mi dzy
krzakami, ciemność, w ciemności na pewno sta-
n ły i obróciły si niewidzialne dla niego, i śle-
dziły go, a on wyślepiał si niewidzącymi oczy-
ma w g stwin nocy i lasu, i chciał si ukorzyć,
chciał zgiąć si na tej ścieżce w przynależności
i niedost pności, jakby doświadczył cudu.
Czerwone i czarne 249
l
Wszedł na podwórze, gdy ta dziewczyna, córka
Musi, wybiegała z domu, a na podwórzu warczał
nierówno silnik samochodu, którym przyjecha-
ła, a w którym to na tylnim siedzeniu siedziała
wśród pakunków i toreb spi trzonych po dach
obfita Musia. Dziewczyna (kobieta), której
imienia zapomniał, już wsiadała do samochodu
miała prowadzić gdy go dostrzegła, wchodzą-
cego w obejście, wi c przystan ła, a gdy pod-
szedł, powiedziała, że matka pomyślała, jak to
on na pewno niczego nie przywiózł do jedzenia
(pościel zasłała wcześniej), wi c że mu zosta-
wiają reszt stołówkowych wiktuałów, z którymi
by i tak nie wiedziały, co robić, ona w Olsztynie,
dokąd wraca, a matka z m żem (tu uśmiechn -
ła si powściągliwie, ale bez sympatii) w Szczyt-
nie, dokąd ich po drodze podrzuca. Samochód
był wartburgiem żółtym z łatami rdzy na bo-
kach, i on przychylił si do okienka, a mówiąc
pani Musi dzi kuj zastanowił si , czy to ten
sam, w którym to Musi do siedzenia przyszpi-
liło, ale nie mógł tego sprawdzić, bo na przed-
nim siedzeniu siedział przylizany mąż pani Musi
i łyskał sygnetem. Przez otwarte okienko wyczuł
zapachy stołówki, naczyń i długiego gotowania,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]