[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pokręciła głową.
- Raczej ty mnie zmusiłeś.
- Co za różnica. - Zachichotał. - Powinnaś zacząć przygotowywać się wcześniej.
- Dlaczego? Spotkanie będzie o siódmej.
- Zadzwonili dziś rano ze stacji telewizyjnej, która będzie obsługiwała zawody.
Chcą przeprowadzić z nami wywiad jeszcze przed obiadem. Potrzebny jest im materiał
do magazynu „Meet the Owners", w którym przedstawiają właścicieli startujących koni.
- Ja nie jestem właścicielką Dancera. Nie ma żadnego powodu, żebym brała w tym
udział. - Wywinęła się z jego objęć. - Kiedy zaczęto mówić, że jest faworytem do zwy-
cięstwa, przyjechali tutaj i zrobili duży materiał. O jego treningach, hodowli i w ogóle.
Rozmawiali ze mną i opowiedziałam im o Dancerze wszystko, co wiem. - Pokręciła gło-
wą. - Teraz twoja kolej na piętnaście minut sławy.
Jake pomógł jej wysiąść z limuzyny i wtedy jej zdało się, że wylądowała na sa-
mym środku olbrzymiego cyrku. Dookoła kłębiło się mrowie dziennikarzy i reporterów.
Szumiały kamery. Oślepiały ostre światła. Nieco zagubiona, szła po dywanie do wejścia
do jednego z najstarszych i najbardziej renomowanych hoteli w Louisville.
- To wygląda zupełnie jak premiera w Hollywood - powiedział Jake.
- I właśnie dlatego wolałam zostać w domu - mruknęła.
Prawie dwie godziny przed obiadem spędzili z dziennikarzami i miała już zupełnie
dość.
- Co powiedziałaś, kochanie? - Nachylił się ku niej.
- Nic ważnego.
Po chwili znaleźli się w wielkiej sali balowej. Rozejrzeli się z zaciekawieniem. Ol-
brzymie kryształowe żyrandole rzucały miliony migocących plamek na białe ściany i
czerwone kotary. Wśród tłumu gości Heather dostrzegła wiele znanych osób.
- Czy to jest...? - Jake wskazał grupę mijających ich cudzoziemców.
- Tak. - Kiwnęła głową. - To jest szejk Kalid Al-Kahra. Jest właścicielem główne-
go rywala Dancera.
- Myślisz, że mamy się czego obawiać?
- Ani trochę. - Nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Dżokej szejka ma zwyczaj wy-
chodzić na prowadzenie zaraz po starcie i jego koniom nie starcza sił na finisz.
- Cieszę się, że to dżokej szejka, a nie nasz ma taki zwyczaj.
- Poprzedni właściciel Hickory Hills zadbał o to, żeby pracowali tu najlepsi. Dlate-
go właśnie w naszych barwach jeździ Miguel Santana. - Głową wskazała grupę stojącą
obok orkiestry. - Widzisz tego dystyngowanego dżentelmena obwieszonego medalami i
baretkami? To książę Marundy. Jego koń jest naprawdę groźny.
- Przyjęcie u Wainwrightów było skromną prywatką w porównaniu z tym. - Jake
wziął z tacy od przechodzącego kelnera dwa kieliszki z szampanem. - Mamy tu sporo
przedstawicieli bardzo znamienitych rodów.
- Może i tak. - Wypiła łyk pienistego płynu. - Na mnie dużo większe wrażenie ro-
bią konie, które posiadają ci ludzie.
- Ty naprawdę tak uważasz - powiedział w zadumie.
Skinęła głową.
- Ludzie tacy jak szejk czy książę urodzili się ze swoją pozycją. Nie musieli pra-
cować, by osiągnąć to, co mają. Z końmi jest inaczej. Wszystkie zaczynają od tego sa-
mego. I nawet jeśli mają wspaniały rodowód, muszą ciężko pracować, żeby udowodnić
swoją wartość. To właśnie jest godne podziwu.
Umilkła. Po chwil zorientowała się, że intensywnie wpatrywał się w nią.
- Stało się coś? - spytała.
- Nie. - Uśmiechnął się czarująco. - Czy zdajesz sobie sprawę, że jesteś tutaj naj-
piękniejszą kobietą?
- Nawet o tym nie pomyślałam.
Ale kilka razy przeszło jej przez myśl, jak bardzo on był przystojny. Wprost nie
mogła oderwać od niego oczu.
Orkiestra zaczęła grać.
- Zatańczymy? - Jake odstawił kieliszki na pobliski stół.
Wziął ją za rękę i poprowadził na parkiet. Śliczna dziewczyna śpiewała piosenkę o
odnalezionej miłości. Oni, w ciasnym uścisku, kołysali się w rytm muzyki. Heather była
pewna, że do końca życia nie zapomni tych chwil.
Orkiestra nie przestawała grać. Kolejno płynęły sentymentalne i czułe piosenki.
Heather przytuliła się do Jake'a. Oparła mu głowę na piersi i zamknęła oczy. Nigdy dotąd
nie czuła się taka bezpieczna i adorowana.
- Kochanie, pragnę cię teraz jak jeszcze nigdy niczego w życiu - wyszeptał jej
wprost do ucha.
Ciepło jego oddechu wprawiło ją w drżenie. Nie mogłaby zaprzeczyć, że i ona pra-
gnęła go równie mocno. Od jego przyjazdu walczyła z nieuniknionym. Wystarczyło jed-
no jego dotknięcie, jeden pocałunek, chwila w jego ramionach, żeby jej wola walki ule-
ciała w niebyt. Pragnęła go tak bardzo jak owej nocy, kiedy poczęli Mandy.
Uniosła głowę. W jego kobaltowych oczach zobaczyła żar.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]