[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- By Jove, ja wyleję sobie na łeb dziesięć kubłów! Wreszcie zapadł krótki, tropikalny zmierzch,
po nim ciemna noc. Australijczyk podniósł się z miejsca.
- Good luck [85], Geoff, wracaj prędko - powiedział półgłosem Shannon.
Geoffrey Tanner opuścił kryjówkę i nie starając się o zachowanie ciszy ruszył ku wiosce
równym, długim krokiem. Wkrótce znikł z oczu kolegów, ucichły też odgłosy jego stąpania. Zapadła
cisza, tylko od czasu do czasu w głębi gęstwiny coś się poruszało, czasem rozlegał się przenikliwy,
drażniący uszy wrzask małpy. Wioska wydawała się wymarła, nie dochodziły od niej żadne ludzkie
głosy.
- Mimo wszystko ja powinienem tam pójść - powiedział niecierpliwie Peter. - On nie zna języka,
nie potrafi się porozumieć.
- Ciągnęliśmy losy - przypomniał Alan.
- A jednak przejdÄ™ siÄ™...
W tym momencie w kam pongu podniosła się wrzawa, zabrzmiały donośne okrzyki, pokazały się
światełka. Wrzawa przemieniła się w ogłuszający wrzask, a potem rozległy się karabinowe
wystrzały.
- Japończycy! - jęknął przerażony i trzęsący się jak galareta Alcock. - Na rany Chrystusa,
uciekajmy!
Shannon z McNeillem spojrzeli po sobie, ledwie dostrzegając w ciemności swe twarze.
- Cofamy się na ścieżkę - rozkazał Peter.
Wrócili do ścieżki, popędzili na umówione z Tannerem miejsce. Przypadli do ziemi i
nasłuchiwali z bijącymi jak młoty sercami. Dokoła panowała ciemność, uszu dobiegał tupot kopyt
jakichś zwierząt, znów odezwała się małpa przeciągłym, drażniącym wołaniem.
Nie zmrużyli oczu do rana, w każdej chwili spodziewali się nadejścia kolegi. Geoffrey Tanner
nie pokazał się jednak nawet wtedy, gdy nocny mrok przeszedł w świt, a potem w dzień,
- Trzeba się stąd ruszyć - powiedział wreszcie z ociąganiem Alan.
- Taak. No cóż... farewell, Geoff... byłeś dobrym kolegą. - Peter, minio że zahartowany
nieszczęściami, oswojony ze śmiercią, poczuł dziwne pieczenie pod powiekami.
Alcock wiercił się i kręcił, ze strachem spoglądał wzdłuż ścieżki, przestępował z nogi na nogę.
- Chodzmy prędzej! Na litość boską, prędzej - naglił. - Złapią nas, zamęczą, zabiją!
- Mięczak - McNeill po raz pierwszy użył tego wyrazu.
Peter podniósł się z miejsca.
- Przejdę na skraj polany, rzucę okiem na kam pong - powiedział i nie czekając na odpowiedz
Alana ruszył ścieżką i znikł za zakrętem.
McNeill z przerażonym i stale gotowym do ucieczki Alcockiem czekali pełne dwie godziny.
Bezustannie rozglądali się dokoła, nasłuchiwali. Wreszcie na dróżce ukazał się Shannon, idący
śpiesznie, niemal biegnący.
- W nogi! - rozkazał krótko. - Japończycy, widziałem. Co najmniej jeden pluton.
- Geoff?
Zamiast odpowiedzi Peter machnął desperacko ręką. Puścili się całym pędem, wreszcie, gdy
Alcockowi zbrakło oddechu, zwolnili i zatrzymali się.
- Co teraz? - spytał niepewnie Alan.
- Zobaczymy od nowa. Ab origine [86] - odparł gniewnie Shannon. - Ja też kiedyś uczyłem się
Å‚aciny, Alan.
McNeill nie czuł się urażony.
- Każdy kiedyś uczył się rzeczy, które mu się nigdy potem nie przydawały - zauważył obojętnie. -
Mniejsza z łaciną. Jak się przedostaniemy dalej? Innej ścieżki nie widać, przez dżunglę się nie
przedrzemy. Jak ominiemy wioskÄ™, Peter?
Shannon spoglądał bezradnie na wyczekującego McNeilla, popatrzył nawet pytająco na Alcocka,
ale ten, siedząc obojętnie na ziemi, bynajmniej nie spieszył z radą i jak zwykle pozostawiał wszystkie
kłopoty innym. Wreszcie, po długim zastanowieniu, Peter znalazł wyjście z sytuacji.
- Mam. Wcale wioski nie ominiemy. Grywałeś kiedyś w pokera, Alan?
- Oczywiście - odparł zdumiony McNeill. - Każdy prawdziwy mężczyzna grywa w pokera. O co
chodzi?
- Jeżeli nie masz dobrej karty w ręce, stosujesz bluff. Podejdziemy ich tą metodą. Pomyśl sam,
Alan, czy oni będą się spodziewali po wczorajszej nocy, że dziś wieczorem przemaszeruje przez kam
pong trzech następnych zbiegów? Pośpią się jak susły, może spiją, a my najbezpieczniej w świecie
przejdziemy w poprzek polany.
- Hm. Wsio wozmożno, tolko ostrożno - bąknął Alan.
- Coś powiedział?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]