[ Pobierz całość w formacie PDF ]

50
- Na wieki... A dyć to paniczek Marcin... Przez chwilę trwała uprzejma pogawędka o tym i o owym.
"Paniczek "przerwał ją wkrótce i oddalił się pod olszyny, a kosiarze zajęli się swoją pracą, spod oka tylko
obserwując tak niezwykłe zjawisko na łące gawronkowskiej.
Marcin tymczasem zabrał się do badania fuzji. Dla zamanifestowania poniekąd przed chłopami swej
wyższości i dojrzewającego wieku wykręcił z luf śrut i powysypywał proch, następnie z wielkim impetem i
zbyteczną starannością nabił obie lufy, zdejmował kapiszony i zakładał nowe, z wolna odwodził i
spuszczał kurki, celował i pompatycznie wieszał broń na ramieniu. Gdy słońce wyszło zza gór i ukazał się
dalszy obszar łąki - nieprzeparta siła ciągnęła go ku oddaleniu. Zliczna dolina zdawała się otwierać przed
nim ramiona swych wzgórz, pagórki okryte jałowcami wabiły go ku sobie, a las daleki wzywał.
Sumienny dozorca posunął się o kilka kroków tylko, brzegiem rzeki, ażeby zobaczyć, czy też wszędzie
trawa jest równie duża jak w pierwszym zakręcie.
Zaledwie postawił kilka kroków, kiedy spod nóg zerwał mu się bekas, magnął pierwszego koziołka,
drugiego... Marcin porwał za strzelbę i wypalił. Bekas doznał widocznie tak wielkiego przestrachu, że
wyrzekł się rodzinnej łąki i odleciał w powietrze na niezmierną wysokość.
W Marcinku tymczasem zawrzało. Ruszył jeszcze dalej, trzymając dubeltówkę na pogotowiu. Serce mu
biło jak rozkołysany dzwon, w piersiach tchu brakowało.
Skradał się cicho po trawie, bacząc pilnie na zamki swej broni. Rzeka w tych miejscach była dosyć
szeroka. Nad jej przejrzystą, ruchomą głębią tańczyło mnóstwo błękitnych łątek, pod słońce widzieć się
dawały prawie u samej powierzchni wodnej okonie z czerwonymi pręgami na stalowej łusce i białe,
srebrne, tańczące płotki. Kiedy Marcinek spojrzał na jeden z bardziej oddalonych zakrętów, serce w nim
zamarło.
Na samym środku płani wodnej widać było dwie duże dzikie kaczki. Myśliwiec rzucił się natychmiast w
trawę i zaczął pełzać wspierając się na lewej ręce, podczas gdy w prawej ostrożnie i starannie niósł fuzję.
Niestety! - o jakie cztery kroki od krzaczków rokiciny, które tam rosły na brzegu, dał się słyszeć plusk
złowieszczy i melodyjne dzwonienie skrzydeł.
Azy stanęły w oczach myśliwego, ale oschły natychmiast, gdy kaczki zatoczywszy nad łąką szerokie koło
zniżyły lot i zapadły o kilkaset kroków dalej. Od tej chwili Marcinek stracony był dla dozoru najemników
gawronkowskich. Kiedy pan Borowicz około godziny siódmej sam przyszedł na łąkę, ledwie mógł już
dojrzeć postać swego syna wałęsającego się na bałyku w wielkiej odległości.
Przebiegłe kaczki literalnie drwiły sobie z najstaranniej obmyślanych podejść strategicznych. W chwili
kiedy trzeba było tylko już podnieść broń do oka i oprzeć lufę na jakimś wygodnym sęczku, zrywały się
hałaśliwie i uciekały coraz dalej w górę rzeki. Z ostatniego wreszcie, nieco szerszego dołka rzecznego
zerwały się, nim Borowicz zbliżył się doń na odległość strzału, i poszybowały bezpowrotnie. O kilkaset
kroków stamtąd byt już las.
Promienie wczesnego słońca padały na zwartą ścianę długich gałęzi świerkowych i cały las, mokry
jeszcze od rosy, mienił się ślicznymi barwami. Rzeka w jego głębi rozlewała się w płytkie smugi, pośród
których na kępach rosły olbrzymie, stare olchy. Byty tam miejsca prawie niedostępne, obrosłe zwartymi
kępami drobnej olszyny, i był y dziwnie urocze, samotne jeziorka, nad których płytką wodą stały wielkie
pnie czerwone. Marcinek znal te miejsca od dawna. Ruszył stamtąd na lewo ku niewielkiemu wzgórzu,
gdzie wybujały młode zarośla po wyciętym lesie. Niektóre z drzewin witał z uśmiechem radości.
Odsłaniały się tam pewne widoki, pewne wysmukłe brzózki, dla których żywił uczucia więcej niż
przyjazne. Lubił je, nie wiedząc o tym, tak głęboko, jakby były cząstkami jego istoty, organami jego
czującej natury. W kształtach niektórych drzew mieściły się długie historie smutków i radości, całe dzieje
przywitań i pożegnań. Niektóre z tych drzew widział z okien domu będąc niemowlęciem i postacie ich
skojarzyły się na zawsze z owymi pierwszymi wrażeniami, których już pamięć dosięgnąć ani rozum objąć
nie jest w stanie. Pewne miejsca i widoki w tych tak zwanych leśnych "odpadkach "były dla niego
przejmująco smutne i nie wiedzieć czemu budziły jakiś bolesny żal i niepojętą obawę. Drzewa podrosły. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl