[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wiary we własne kłamstwo. Najwyrazniej działała, bo Franks
przestał szlochać i wziął uspokajający wdech.
-Jeśli będziemy działać szybko, to złapiemy mordercę pańskiej
żony - powiedział Dark.
-Co mam robić?
-Ma pan samochód?
ebra obserwowała kierowcę w lusterku wstecznym.
D
Mężczyzna podchwycił jej spojrzenie, a potem szybko
skierował oczy na drogę.
Furgonetka zmierzała w stronę nadbrzeża. Początkowo Debra
sądziła, że doktor Haut postanowił zabrać je na miejsce eksplozji,
czemu była absolutnie przeciwna, mimo całej tej gadaniny o
konieczności łapania byka. Nie czuła się na to gotowa i nie miała
pewności, czy kiedykolwiek będzie.
Spojrzała na telefon, z którym nie rozstawała się od je-
denastego września. To była ostatnia rzecz, jaka łączyła ją z
Jeffreyem. Starał się ją wtedy uspokoić, mówił, że wezwano go do
wybuchu, żeby ratować, kogo się da, i że nie ma powodu do
niepokoju. Musiał już kończyć, ale obiecał zadzwonić pózniej.
Kochanie -to było ostatnie słowo, jakie od niego usłyszała.
Zciskała w dłoni aparat, kiedy waliły się wieże, mając na-
dzieję, że Jeffrey zdążył opuścić budynek i szukał telefonu, aby jej
powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że niebezpieczeństwo
zostało zażegnane i że ocalił wiele osób. Czekała na ten telefon...
całe dni, potem tygodnie. Może to było niemądre, ale przysięgła
sobie, że już nigdy nie rozstanie się z komórką.
Teraz cieszyła się z tego postanowienia, bo coś było nie tak z
kierowcą i z kierunkiem, który obrał. Wysoko nad nimi
zamajaczyła sylwetka Mostu Brooklyńskiego. Przepiękny widok,
dobrze znany z niezliczonych filmów, tym razem napełnił ją
przerażeniem. Doktor Haut nie miał powodu przywozić ich tutaj.
Coś było nie w porządku.
Czy mężczyzna, z którym rozmawiała przez telefon, nie
powiedział czasem, że jest z FBI?
Nieważne.
Debra włączyła funkcję ponownego wybierania numeru.
Uzyskała połączenie i usłyszała cichy głos:
- Pani Scott?
Odchrząknęła i powiedziała głośno:
- Dlaczego doktor Haut wyznaczył spotkanie pod Mo
stem Brooklyńskim? Czy ktoś coś z tego rozumie?
Kierowca nie zwracał na nią uwagi. Prawą ręką zaczął
majstrować przy klimatyzacji, a lewą zbliżył do twarzy. Co on
kombinował?
- W samochodzie jest duszno - powiedział stłumionym
głosem. - Obniżę trochę temperaturę, skoro i tak musimy
czekać na doktora.
Chłodna mgła wystrzeliła z niezliczonych otworów wen-
tylacyjnych, umieszczonych w suficie furgonetki. Powietrze
pachniało słodkimi migdałami.
- Pani Scott, jest pani tam?
W głowie Debry kotłowały się najróżniejsze myśli - nie-
codzienność tej pospiesznej wycieczki, telefon od mężczyzny
twierdzącego, że jest z FBI, Jeffrey, kochanie, migdały. Szybko
zapomniała o wszystkim, gdy powietrze stało się gęste jak syrop.
Nagle poczuła się bardzo, bardzo senna.
ystarczyła niewielka dawka gazu usypiającego. Dokładnie
W
tyle, żeby Sqweegel miał czas zaparkować samochód,
wynieść z niego ciała nieprzytomnych kobiet, ułożyć je na ziemi,
rozebrać, spętać, przygotować lutlampę i poczekać, aż się obudzą.
Sprawca czerpał perwersyjną przyjemność z oszczędnego
gospodarowania materiałami. W tym przypadku ograniczył się do
małej fiolki gazu, którą umieścił bezpośrednio w rurze wylotowej
nawiewu. Testował ten gaz w różnych furgonetkach przez wiele
lat, aż określił idealny stosunek dawki do masy ciała.
Dopracowanie szczegółów zabrało mu sporo czasu, ale substancja
nie była droga.
Na sznur i lutlampę wydał około dwudziestu dolarów.
Wzmacniana lina nie była konieczna. Wystarczyło zawiązać
węzły w taki sposób, żeby zaciskały się przy każdym ruchu ofiary.
Kobiety właśnie się ocknęły i zaczynały się szamotać, nie
szczędząc wyzwisk jemu i sobie nawzajem.
Póki co, niewiele widziały...
Sqweegel przygotował lutlampę, wyciągnął zza paska
metalową zapalarkę i wzniecił płomień.
Wdowy mogły teraz zobaczyć miejsce, w którym się znaj-
dowały. To był mały, wybetonowany placyk, położony pod
samym mostem, u stóp zbocza biegnącego od poziomu ulicy.
Kawałek Manhattanu, o którym zapomnieli wszyscy. Były tam
jedynie szczury i gołębie. Ich białe odchody pokrywały ziemię.
Sqweegel zastanawiał się, czy kobiety czują brud i ekskrementy
na nagich brzuchach i cyckach.
- Gdzie my jesteśmy, do cholery! - krzyknęła jedna
z nich. - Co nam zrobiłeś?
Sqweegel wyjaśniał, lawirując między ciałami:
- Wasi mężowie zawodowo walczyli z ogniem. Kochali
was i urabiali sobie ręce po łokcie, żeby wam zapewnić od
powiedni poziom życia. A kiedy zginęli - Sqweegel kopnął
kolano najbliżej leżącej kobiety, zmuszając ją, żeby nieco
rozchyliła uda - rozłożyłyście nogi przed obcymi mężczy
znami, spieniężyłyście czeki na pokazną sumę i rozbiłyście
cudze rodziny. Teraz przyszedł czas, żebyście doświadczyły
tego, czego doświadczyli wasi mężowie. Bez cienia nadziei.
Wiedząc, że za chwilę spadną na was ognie piekielne.
Sqweegel szedł wzdłuż ciał, wymachując błękitnym pło-
mieniem lutlampy tuż nad głowami kobiet. Ogień świsnął i zyskał
na sile. Wilgotne powietrze przesyciło się gorzkawym zapachem
przypalonych włosów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]