[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zawrócili, ale wsiadła i kazała jechać dalej
Poranne słońce zalewało świat wesołym blaskiem, przeświecało przez gałęzie
drzew, jakby kpiło z leżących trupów. Tańczyło na ciałach martwych koni, roz-
szarpanych żołnierzy, w błotnistych kałużach. Tempo podróży było rozpaczliwie powol-
ne. Wyboistą drogę zatarasowały porozbijane wozy i porzucony ekwipunek, a w dodatku
musieli się zatrzymywać, żeby przepuścić rannych wlokących się do Brukseli.
- Panienka nie patrzy! - powtarzał raz za razem George, bo Julia wyciągała szyję na
widok każdego skrawka niebieskiego munduru.
- Muszę - odpowiadała nieodmiennie.
Właśnie dlatego nie wyruszyła od razu poprzedniej nocy, tylko doczekała do rana.
Potrzebowała światła, żeby widzieć. Po powrocie z hotelu zmusiła się, żeby coś zjeść, a
potem drzemała niespokojnie do świtu. Z pierwszym brzaskiem spakowała do gigu
wszystko, co mogło okazać się potrzebne. George dorzucił jeszcze swoją sfatygowaną
torbę, mrucząc, że są tam różne przydatne drobiazgi ".
Wioska Waterloo, do której wedle słów Willa Greya zwieziono część rannych ofi-
cerów, była oddalona od Brukseli o dziewięć mil, a pole bitwy o kolejną milę. Na
drzwiach wszystkich chat w miejscowościach, przez które przejeżdżali, były wypisane
kredą nazwiska leżących w nich oficerów. Julia zsiadała z gigu i sprawdzała wszystkie,
ale nie znalazła tego, którego z takim zaparciem szukała.
Gig przesuwał się dalej znaczoną głębokimi koleinami drogą. Dla rannych jazda na
pozbawionych resorów wozach musiała być koszmarem. Jeśli Hal został ciężko ranny,
rozmyślała Julia, to nie będzie łatwo wsadzić go do gigu. Wyprostowała się z determina-
cją. Przywiezie go z powrotem, nieważne jak. %7ływego lub umarłego. Bez tego nie mo-
głaby dalej żyć.
W końcu dotarli do wsi Waterloo. Wzdłuż głównej ulicy ciągnęły się niewielkie
domki, a na wzgórzu widniał kościół. Porządne tabliczki, różniące się znacznie od mija-
R
L
T
nych wcześniej bazgrołów kredą na drzwiach, wyznaczały kwatery, w których spędzili
noc przed bitwÄ… oficerowie: Gordon, Picton, de Lancey.
- Ilu wyższych rangą - mruknęła Julia.
- Nasi generałowie nie dowodzą ze stanowisk na tyłach - zauważył George. - Nie
ma go tutaj, prawda?
- Nie. - Julia odetchnęła głęboko. - Musimy pojechać na pole bitwy.
Do końca życia nie zapomnę tego widoku, pomyślała Julia, kiedy gig zjechał z po-
chyłości do osady Mont St Jean i otworzył się przed nią widok na pole bitwy. Wokół le-
żały ludzkie ciała w stertach i pojedynczo; także części ciał oraz martwe konie. Nie-
szczęsne, poranione zwierzęta snuły się wśród żołnierzy, którzy wlekli się lub czołgali w
stronę traktu do Brukseli, gdzie mogli liczyć na pomoc i ulgę w cierpieniu.
Na polu bitwy pojawili się poszukujący bliskich. Tacy jak ja, pomyślała Julia na
widok zapłakanej kobiety.
- Przeklęte sępy! - rzucił George i Julia zrozumiała, że nie wszyscy szukali bliskich
lub próbowali nieść pomoc ciężko rannym.
- Gdzie zacząć? - Julia próbowała skoncentrować się na swoim zadaniu. - Kapitan
Grey powiedział, że byli na lewej flance. - George skierował konia w boczną drogę i
oboje spojrzeli na prawo, gdzie teren opadał błotnistym zboczem ku niewielkiej dolinie,
a dalej wznosił się, tworząc niewysokie wzgórze, na którym krzątali się ludzie, odciąga-
jÄ…c armaty.
- Panno Tresilian! - Zbliżała się ku nim, kulejąc, jakaś postać w przemoczonym,
zabłoconym mundurze. Kiedyś ten mundur był szkarłatny i złoty. Julia starała się przy-
pomnieć sobie, kiedy i gdzie widziała tego oficera i nagle ją olśniło: na przyjęciu u lady
Conynham.
- Pan... Bredon? Rick? - Ten jeszcze niedawno pełen zapału i entuzjazmu mężczy-
zna wyglądał tak, jakby przeszedł przez piekło. - Jest pan ranny? - Z kosza u swych stóp
wyjęła butelkę wody i brandy. - Proszę.
- Dziękuję. - Napił się wody, potem pociągnął spory łyk alkoholu i uśmiechnął się.
Zęby wydawały się olśniewająco białe w umorusanej twarzy. - Już mi lepiej. A co pani
tutaj robi?
R
L
T
[ Pobierz całość w formacie PDF ]