[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zmarłych przez ulice waszego miasteczka. Czy mogłaby mnie pani poinformo-
wać, którędy i dokąd zabierano zwłoki?
Mnie przy tym nie było. Wzruszyła lekko ramionami. Myślę, że ten
wóz jezdził wszędzie. A potem przez Gebetstrasse do dołów.
Wolno wiedzieć, gdzie były te doły?
Tak. Były na końcu Gebetstrasse, tej ulicy na wschód od kościoła.
Dziękuję.
Nie dziwiło mnie, że punktem centralnym, wyjściowym i końcowym w tym
miasteczku jest kościół. To rzecz nieunikniona. Ruszyłem z muzeum pod górę na
łagodne zbocze i jeszcze raz kościół wyłonił się przede mną. Dom Boży, jak wie-
le innych, z wieżyczką w kształcie cebuli. Poszedłem dalej na wschód i trafiłem
na Gebetstrasse. Była to uliczka stara , jak powiedział Judasz, cicha, między
dwoma rzędami staroświeckich domów o wystających szczytach i gdzieniegdzie
z oknami narożnymi. Wkrótce zostawiłem te domy za sobą, ale jezdnia bruko-
wana kocimi łbami ciągnęła się jeszcze na pewnej nie zabudowanej przestrzeni.
Doszedłem tak do równiny bez drzew, bez krzaków, bez żadnej roślinności. Tu
musiały być owe doły zarazy.
Ponury plac mierzył jakieś sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt jardów długości
i trzydzieści jardów szerokości. Pokryto go żwirem, prawdopodobnie natychmiast
po ustąpieniu zarazy, i odtąd już utrzymywano w porządku tę schludną nawierzch-
nię. Nie wiedziałem, jak gruba jest warstwa żwiru, ale czułem ją twardą pod sto-
pami, i przechodząc tamtędy doznawałem niesamowitego wrażenia.
Dawno, przed wiekami, mężczyzni z Friedheim wykopali tutaj rów. Z pewno-
ścią wykopali go dopiero wtedy, gdy zaraza ogarnęła ich miasteczko i gdy stało
się to konieczne. Wielu z kopiących pewnie zmarło wskutek zarazy przed ukoń-
czeniem tej pracy i zwłoki ich wrzucone zostały do wykopywanego przez nich
samych rowu.
50
Stojąc na żwirze, wyobrażałem to sobie. Zmarłych zabierano z miasteczka
w nocy. Płonęły i dymiły pochodnie, i możliwe, że nad rowem albo w samym ro-
wie paliło się ognisko. Ludzie w siedemnastym wieku wierzyli, że Czarna Zmierć
unika ognia, że nie zbliży się, jeżeli ogień będzie należycie podsycany. Więc mu-
siało być ognisko, żeby zatrzymać zarazę na tym cmentarzu jej ofiar, nie dać jej
wrócić do Friedheim.
Wprost widziałem te sceny. Za żwirem był bardzo stary, niski murek, sta-
nowiący ogrodzenie z tamtej strony. Czas i opady w ciągu setek lat zniszczyły
kamień. W połowie murku stał skruszały posążek, sądząc z zarysów jakaś Pięta,
chociaż żaden szczegół, który by świadczył, że to była Matka ze zmarłym Synem
w objęciach, nie przetrwał.
Wracając przeszedłem z Gebetstrasse na uliczkę równoległą do niej i znala-
złam się wśród warsztatów z szyldami w kształcie buta i otwartymi drzwiami.
Ta krótka uliczka miała imponująco długą nazwę: Flickschusterstrasse. Kończyła
się okrągłym placykiem, na którym panował nad małą fontanną czcigodny święty
z brązu, chudy, zafrasowany i brodaty, akurat tak jak większość mężczyzn w tym
miasteczku. W lewej ręce trzymał coś, co wyglądało na szydło. Prawą podnosił
błogosławiące. Na cokole był napis, zaciemniony przez stulecia, a przecież czy-
telny: Zwięty Kryspin .
Imię interesujące, ale ja nigdy o kimś takim nie słyszałem. Odchodziłem już,
kiedy sobie skojarzyłem jego szydło z tą uliczką szewców. Oczywiście. To bez
wątpienia ich patron. W muzeum dowiedziałem się o obuwniczej przeszłości Frie-
dheim i teraz zobaczyłem na własne oczy, że to dawne rzemiosło przetrwało, jak-
kolwiek w cieniu instrumentów smyczkowych.
Na południe od placyku z figurą świętego biegła jakaś krótka uliczka. Nie
mogłem znalezć jej nazwy, ale była bardzo stara, wybrukowana chyba setki lat
temu. Domy były jednopiętrowe. Przyglądałem się godłom z brązu nad drzwiami
frontowymi i na ścianach pomiędzy oknami. Głowy ludzkie, łby lwów, gargulce.
Kiedyś te ozdoby miały znaczenie, oczywiście każda coś symbolizowała. Teraz
jednak niełatwo dałoby się odczytać ich znaczenie, a może nawet nie dałoby się
w ogóle, tak jak to bywa z podobnymi zabytkami rozsianymi obficie po starych
katedrach. Zawsze urzekają mnie głowy z brązu, a tutaj miałem ich mnóstwo.
Przeszedłem całą uliczkę i zawróciłem. Postanowiłem ją naszkicować.
Była to stara część miasteczka, jedna z najstarszych ulic, pamiętająca czasy
przed zarazą, przed najazdem Szwedów, przed pierwszym wystawieniem miste-
riów pasyjnych. Bonifacy Rohlmann, który w roku najazdu Szwedów i zarazy
miał lat trzynaście, znał tę uliczkę, chodził tędy.
Byli zupełnie zwyczajną rodziną powiedział mi Judasz o Rohlmannach.
Całkiem więc możliwe, że Rohlmannowie mieszkali na tej uliczce też przecież nie
wybitnej. Ich syn był jednym z wielkich malarzy tego okresu, chociaż oni mogli
o tym nie wiedzieć i świat także. Zresztą świat nadal nie wie.
51
Przeszedłem tę uliczkę od końca do końca jeszcze raz. Panowała cisza. Nic się
nie poruszało i nie czułem wzroku niczyich przenikliwych oczu z któregokolwiek
z okien, co nie znaczy, że nikt stamtąd nie patrzył. Mniej więcej w połowie ulicz-
ki stał dom z głową trefnisia nad drzwiami. Ten brąz pochodził zapewne z cza-
sów, kiedy byli trefnisie, jakkolwiek jest wątpliwe, czy nawet wówczas w mia-
steczku Friedheim jakiegoś by się znalazło. Przyjrzałem się twarzy pod spiczastą
czapką twarzy człowieka pozbawionego złudzeń, obleczonej w uśmiech nie-
uchwytny jak uśmiech Mony Lizy i o oczach zamkniętych, a przecież dostatecz-
nie wymownej. Trefniś, głosi tradycja, to człowiek niskiego stanu, ale patrzący na
możnowładców bystro i krytycznie. Ten symbolizował całą swoją gildię.
Bonifacy Rohlmann mieszkał tutaj zadecydowałem w tym właśnie do-
mu. To pasuje do niego doskonale.
Wniosek pochopny oczywiście, nie poparty żadnym faktem, ale w pełni
mnie zadowalający. Chłopiec, który mieszkał tutaj, poznał grozę Czarnej Zmierci
i strach przed najezdzcą. Gdzieś zdobył jakoś środki, żeby wyjechać, uczyć się
malarstwa, stworzyć co najmniej jedno arcydzieło i z pewnością inne bardzo do-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]